TYLKO TERAZ darmowa dostawa na terenie Polski z kodem: DOSTAWA

Fragmenty

W dniu pierwszej tury wyborów, po oddaniu głosów w Krakowie, przyjechaliśmy z żoną i córką do Warszawy. Podczas wieczoru wyborczego, gdy zobaczyłem wyniki, byłem tak zszokowany, że stałem przez chwilę osłupiały. Ze stuporu wyrwała mnie Beata Szydło:

— Idź ucałuj Agatę!
Tłum wiwatował, a mnie się wydawało, że oglądam wszystko przez szybę. Pobiegłem przerażony na górę do gabinetu Jarosława.
— Boże święty! Źle się stało. Przecież oni rzucą teraz wszystkie siły, żeby mnie pokonać.
— Chyba żartujesz! — zaśmiał się Jarosław. — To sukces większy, niż mogliśmy zakładać. Wybory przechylają się na naszą stronę.

Podczas wieczoru wyborczego, gdy zobaczyłem wyniki, byłem tak zszokowany, że stałem przez chwilę osłupiały.

Czułem wdzięczność wobec sztabu, w dużej mierze złożonego z młodych ludzi. Przypominał mi się rok 1989, gdy Polska przygotowywała się do pierwszych częściowo wolnych wyborów. Ogromny entuzjazm udzielił się również nam, licealistom — nie mogliśmy jeszcze głosować, ale chcieliśmy pomagać w kampanii wyborczej Solidarności. Razem z przyjaciółmi, Joanną, Szymonem i Michałem, poszliśmy do komitetu obywatelskiego przy ul. Siennej w Krakowie, gdzie mieścił się też Klub Inteligencji Katolickiej. Kampanijna machina z gadżetami z logo Solidarności działała pełną parą.

Zabraliśmy trochę plakatów, by rozwiesić je w szkole, i poszliśmy do gabinetu dyrektora powiadomić go o naszych planach. Było dla nas jasne, że dyrektor jest z nadania komunistów, ale rozmawiał z nami grzecznie i delikatnie. Poprosił, byśmy zostawili plakaty i wrócili do niego za kilka godzin. Po lekcjach zjawiliśmy się w gabinecie, ale zastaliśmy rozmówcę w zupełnie innym nastroju. Zrugał nas, że chcemy mu upolitycznić szkołę. Nie życzy sobie żadnych plakatów, bo szkoła nie bierze udziału w agitacji. Wyrzucił nas z gabinetu. „Stary komuch!” — wzruszyliśmy ramionami i pobiegliśmy do komitetu obywatelskiego. Niezrażeni roznosiliśmy plakaty i ulotki po mieście. Wierzyliśmy w zwycięstwo. Biegałem przez Kraków w koszulce Solidarności z hasłem „Głosuj na Jana Rokitę”. Rokita został wybrany wówczas posłem, a potem przez lata był prominentnym parlamentarzystą. Poznałem go znacznie później, gdy sam już uczestniczyłem w polityce.

Teraz patrzyłem na chłopaków i dziewczyny w koszulkach z napisem „Andrzej Duda 2015” i ten widok dodawał mi energii.

Marcin Obara / PAP

Po pierwszej turze Bronisław Komorowski zgodził się w końcu na debatę telewizyjną. Wcześniej prosiłem go o to przez cztery miesiące. Pierwszy pojedynek, w TVP, przegrałem. Byłem podobno zbyt grzeczny, zwracałem się do kontrkandydata „panie prezydencie”, co nie zostało dobrze odebrane. Niektórzy mówili, że wygrałem kulturą i spokojem, ale pewnie chcieli mnie po prostu pocieszyć.

Na drugą debatę, tym razem w TVN, przyjęliśmy inną taktykę. Spotkałem się z Beatą, Marcinem Mastalerkiem i z jednym z najlepszych ekspertów od wystąpień publicznych.

— Nie może pan zachowywać się w uniżony sposób. Proszę nie tytułować Bronisława Komorowskiego „panem prezydentem”.
— Tak zostałem wychowany. Jak można inaczej mówić do prezydenta?
— Wystarczy „proszę pana”. Też jest grzecznie, a jesteście równorzędnymi rywalami.
Miałem wątpliwości, jednak Beata i Marcin popierali taką zmianę.
— Musimy uzyskać przewagę psychologiczną. Andrzej, posłuchaj rady.
Nie pozostało mi nic innego, jak się przełamać — choć rywal był w wieku mojego ojca i uważałem, że należy mu się szacunek. Po namowach sztabowców wszedłem do studia z chorągiewką Platformy Obywatelskiej i wręczyłem ją konkurentowi, co wyraźnie zdenerwowało Bronisława Komorowskiego. Taktyka „na mniej grzecznego” sprawdziła się. Wygrałem to starcie.
Dzień wcześniej niektórzy uznali, że mało grzeczna, tym razem wobec Jarosława, okazała się Agata, która wystąpiła podczas konwencji w Warszawie.
— Wszyscy się zastanawiają, kto stoi za Andrzejem Dudą. Z całym szacunkiem, panie prezesie, ja się pana nie boję — wypaliła. — Jedno jest pewne: niezależnie od wyniku wyborów za Andrzejem stoimy ja i moja córka, nic tego nie zmieni.

Witold Rozbicki / Reporter / East News

Jarosław lekko się uśmiechnął, najważniejsi działacze PiS również, ale za kulisami dawali do zrozumienia, że odebrali słowa mojej żony jako buńczuczne. Choć sens wypowiedzi był inny — chodziło o wykpienie przeciwników rysujących szefa PIS w czarnych barwach — dla niektórych taka deklaracja, wypowiedziana w formie żartu, była czymś niewyobrażalnym.

W piątek 22 maja, na zakończenie kampanii, zorganizowaliśmy spotkanie z ludźmi na Rynku Głównym w Krakowie. Patrzyłem ze sceny na masę ludzi, którzy wylewali się z każdej bocznej uliczki.

Przypomniałem sobie, jak stałem w tym samym miejscu prawie 28 lat wcześniej. Wtorek, 29 września 1987 roku, był pochmurny, mżyło, ale gromadzący się tłum zdawał się tego nie zauważać. Ludzie byli podekscytowani, bo czekali na niezwykłego gościa. Urwaliśmy się ze szkoły z Marcinem Kędryną, kolegą z klasy, który dowiedział się od kogoś, że warto tu przyjść. Stanąłem na wysokości kościoła Świętego Wojciecha. Za plecami mieliśmy opanowany przez gołębie pomnik Adama Mickiewicza. Przed sobą — wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych. To był ostatni z czterech dni wizyty George’a H.W. Busha w Polsce. Przed Wierzynek zajechała kolumna kilku samochodów. Z mniejszych wysiedli agenci Secret Service, z największego (naprawdę ogromnego!) wyłonił się wiceprezydent. Doskonale rozumiał, że dla ludzi, którzy przyszli go zobaczyć, to wielki moment — stanął na stopniu limuzyny i pomachał do nas. Ktoś podał mu do ręki mikrofon, powiedział parę słów. Wysoki, szczupły, uśmiechnięty, w dobrym garniturze — nie przypominał ponurych oficjeli komunistycznej Polski. Pomyślałem, że tak wygląda człowiek wolności.

Po pierwszej turze Bronisław Komorowski zgodził się w końcu na debatę telewizyjną. Wcześniej prosiłem go o to przez cztery miesiące.

Na osobistą wolność cieszyłem się po finale kampanii. Byliśmy szczęśliwi z żoną i córką, że już po wszystkim — opadnie kurz, nastanie cisza i nikt już nie będzie w nas uderzał. W końcu odpoczniemy. W wyborczą niedzielę odwiedziliśmy znajomych pod Krakowem, zjedliśmy ciasto, porozmawialiśmy. Mam do dzisiaj w telefonie zdjęcie z tamtego dnia, z ich córeczką na rękach. Parę godzin później byliśmy w samochodzie do Warszawy. W aucie dostawałem sygnały, że sytuacja jest dobra i mogę wygrać. Wieczorem, gdy ogłoszono, że głosowanie zostaje przedłużone i nie można ujawnić na razie sondażowych wyników, pojawiła się nerwowość.

— Próbują skręcić wybory! — mówili niektórzy.

Nie wierzyłem w to. Czekałem.

Gdy wszystko było już jasne, siedziałem w piwnicy Reduty Banku Polskiego. Na górze ustawiono scenę, na którą miałem wyjść po ogłoszeniu wyników. Są! Popatrzyliśmy na siebie z Kingą i Agatą z niedowierzaniem. Wiedzieliśmy, że za chwilę nasze życie się zmieni. Wygrałem, a jednocześnie czułem się, jakby ktoś mnie znokautował potwornie silnym ciosem w głowę. Szedłem na górę jak na autopilocie, w ogóle nie docierały do mnie bodźce z zewnątrz; ktoś mnie trącał, ktoś coś krzyczał, wielki hałas, szaleństwo. Ocknąłem się na scenie, bo musiałem przemówić.

* * *

— Dzień dobry, panie prezydencie!
— Dzień dobry! No i wróciłem, pani Aniu.

Bardzo ucieszyłem się na jej widok.

Pani Anna pełni funkcję sekretarki prezydenta od 30 lat. Prezydenci się zmieniają, a ona jest. To profesjonalistka w każdym calu, chodząca dyskrecja. Za nic człowiek nie dowie się od niej, jak funkcjonowali poprzednicy — nie powie ani słowa! Można za to doradzić się w sprawach funkcjonowania samego urzędu. Jak coś działało wcześniej? Dlaczego trzeba to robić tak, a nie inaczej? Czy korespondencja, którą otrzymaliśmy, to coś rutynowego? Pani Ania to chodząca pamięć instytucjonalna kancelarii. Jest przy tym niezwykle miła. Ostatni raz widzieliśmy się w 2010 roku, gdy ze łzami w oczach opuszczałem Pałac Prezydencki. Teraz, w sierpniu 2015 roku, wracałem do znanego miejsca, choć przecież w zupełnie innej roli.

Z Sieni Wielkiej skierowałem się w lewo i wszedłem do Sali Chorągwianej. Wyglądała teraz inaczej, niż ją zapamiętałem. W 2013 roku prezydent Komorowski wyposażył ją w repliki historycznych polskich chorągwi — od Grunwaldu do Solidarności. Ale dla mnie to pomieszczenie już na zawsze pozostało miejscem pożegnania z przyjaciółmi z kancelarii. Trumna przy trumnie, każda owinięta biało-czerwoną flagą. Na jednej — harcerski kapelusz, na innej — bukiecik kwiatów. Przed trumnami rzędy składanych plastikowych krzeseł, na których rodziny mogły czuwać o każdej porze dnia i nocy.

Tutaj przyprowadzano i stąd wyprowadzano kondukty.

Niekończący się maraton pogrzebów. Dwa, trzy, cztery dziennie.
Wojskowe Powązki, Cmentarz Bródnowski, cmentarze poza Warszawą.

Odebranie flagi z trumny i przekazanie wdowie.

Ostatnie obowiązki wobec przyjaciół.

— Andrzej, wygłoś mowę pożegnalną dla Władka. Kilka słów w naszym imieniu — poprosili koledzy z kancelarii.

Mnie, najmłodszego, z najkrótszym stażem. Minęły ponad dwa lata, odkąd przyszedłem do kancelarii, ale wciąż mi się wydawało, że jestem nowy.

Do wypełnionego po brzegi kościoła Świętej Anny wchodziłem z gulą w gardle.

— Gdy coś było nie tak, pan prezydent wskazywał na ciebie i mówił: „Władku, idź”. Zawsze szedłeś i zawsze byłeś niezawodny — powiedziałem, patrząc na katafalk z ciałem Władka Stasiaka.

KPRP

Ósmego kwietnia towarzyszyłem prezydentowi Kaczyńskiemu podczas wizyty roboczej na Litwie, razem z ministrami Mariuszem Handzlikiem i Pawłem Wypychem. Okoliczności poprzedzające wyjazd do Wilna były trudne. Po dwóch kadencjach prezydenta Valdasa Adamkusa, zaprzyjaźnionego z Lechem Kaczyńskim, prezydenturę objęła Dalia Grybauskaitė, uchodząca za prorosyjską.

Litewski parlament odrzucił projekt ustawy dopuszczającej pisownię polskich nazwisk zgodnie z ich brzmieniem. Był to poważny problem w relacjach z Litwą i cios w polską społeczność. W dodatku prezydent Kaczyński dowiedział się o tej decyzji Seimasu od razu po wylądowaniu w Wilnie. Powstało wrażenie, że był to umyślny afront, manifestacja niechęci i wrogości wobec polskiego prezydenta. Rozmowy toczyły się w oficjalnej, chłodnej atmosferze.

Około godziny dziewiętnastej lecieliśmy z powrotem do Warszawy. Prezydent wydawał się smutny, w refleksyjnym nastroju. Niby z nami rozmawiał, ale wpatrywał się w okno samolotu, za którym panowały ciemności. Mariusz Handzlik, minister odpowiedzialny za sprawy zagraniczne, zasnął. Zajmowałem miejsce obok Pawła Wypycha, z którym byłem zaprzyjaźniony. W pewnym momencie prezydent popatrzył na nas i oświadczył:

— Widzicie, mam już swoje lata. Moje pokolenie powoli będzie odchodzić, a na waszym spocznie ciężar prowadzenia dalej polskich spraw.

Piątek był zwyczajnym dniem roboczym. Miałem sporo pracy jako minister odpowiedzialny za kwestie związane z legislacją i wymiarem sprawiedliwości. Przed budynkiem kancelarii prezydenta przy Wiejskiej spotkałem byłego prokuratora krajowego, posła Zbigniewa Wassermanna.

— O, cieszę się, że pana widzę — powiedział Wassermann, krakowianin, tak jak ja. — Chciałem zaproponować panu prezydentowi ciekawego kandydata na zastępcę prokuratora generalnego do spraw wojskowych. Pracuje w prokuraturze wojskowej i nazywa się Marek Pasionek. Proszę zapytać prezydenta, czy zechce mnie przyjąć w tej sprawie.

Po południu pojechałem do Pałacu, aby przekazać wiadomość od Zbigniewa Wassermana. Sekretarki poinformowały mnie, że prezydenta nie będzie przez cały dzień. Usłyszałem, że nie można mu przeszkadzać, bo przygotowuje się w Belwederze do wystąpienia, które nazajutrz wygłosi w Katyniu.

— Jeśli sprawa jest bardzo pilna, niech pan minister nie jedzie, tylko lepiej zadzwoni.
Tak zrobiłem. Lech Kaczyński od razu zaczął planować, że zajmie się sprawą po powrocie z Rosji.
— Spotkam się ze Zbyszkiem Wassermannem we wtorek, z prokuratorem generalnym w środę, a ty w takim razie przyjdź do mnie w poniedziałek koło południa, jak pozałatwiasz pierwsze sprawy w biurze.
— Dobrze, to widzimy się w poniedziałek.
— Do zobaczenia.

To była nasza ostatnia rozmowa.

Sekretarki poinformowały mnie, że prezydenta nie będzie przez cały dzień. Usłyszałem, że nie można mu przeszkadzać, bo przygotowuje się w Belwederze do wystąpienia, które nazajutrz wygłosi w Katyniu.

Zamknąłem za sobą drzwi gabinetu i pojechałem na Dworzec Centralny. Stamtąd wyruszyłem do domu, do Krakowa. Cieszyłem się na wspólny weekend z żoną i córką.

W sobotę lubiliśmy dłużej pospać. Przed dziewiątą usłyszałem dzwoniący telefon, ale nie bardzo chciało mi się rozmawiać. Ktoś dzwonił jednak tak natarczywie, że Agata podała mi komórkę, abym odebrał. Spojrzałem na wyświetlacz — dzwoniła przyjaciółka rodziny, sędzia Sądu Najwyższego w stanie spoczynku. Pomyślałem, że musiało się coś wydarzyć, skoro chce rozmawiać tak wcześnie.
— Dzień dobry, pani sędzio.
— Andrzej?
— Tak, to ja.

Rozpłakała się.

Miała ponad 70 lat i nie była w pełni sprawna. Zerwałem się i usiadłem na łóżku, próbując ustalić, co się stało.
— W Smoleńsku spadł samolot z prezydentem.

Zacząłem krzyczeć, że to niemożliwe. Po chwili przeprosiłem ją, odłożyłem słuchawkę. Do Agaty i do mnie dzwonili kolejni znajomi, by sprawdzić, czy byłem w samolocie do Rosji.

Telewizja podawała coraz gorsze informacje. Nadzieje szybko zostały rozwiane. W katastrofie zginęli wszyscy pasażerowie i załoga samolotu, łącznie 96 osób. Nie mogłem w to uwierzyć.

Natychmiast zacząłem organizować wyjazd do Warszawy. W kancelarii panował ogromny ruch, a widok opustoszałych gabinetów łamał nam serca. Zginęli Władysław Stasiak — szef kancelarii, wspomniani sekretarze stanu Paweł Wypych i Mariusz Handzlik, Barbara Mamińska — dyrektor biura kadr i odznaczeń, Izabela Tomaszewska — dyrektor zespołu protokolarnego w gabinecie prezydenta, Aleksander Szczygło — szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego, Dariusz Jankowski z biura obsługi kancelarii. Zginęło dziewięcioro funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu — wszystkich znałem. Ksiądz Roman Indrzejczyk — kapelan prezydenta RP, chodząca dobroć. Wojciech Lubiński — lekarz prezydenta. Kasia Doraczyńska — niespełna 32-letnia zastępca dyrektora gabinetu szefa kancelarii, podobnie jak ja harcerka. Osierociła czteroletnią córeczkę.

KPRP

Wieczorem Jarosław Kaczyński dotarł do Smoleńska i zidentyfikował ciało brata. Dzień później zostało sprowadzone do Warszawy.

Dwunastego kwietnia ciało pierwszej damy, przewiezione do Instytutu Medycznego w Moskwie, zidentyfikował jej brat, Konrad Mackiewicz. Zostałem wyznaczony do zorganizowania transportu z Moskwy. Miała mi towarzyszyć Bożena Borys-Szopa, podobnie jak ja podsekretarz stanu w kancelarii, wraz z żołnierzami. Na pokład casy wzięliśmy trzy trumny o różnych krojach — dwie spore i jedną wyraźnie mniejszą. Spośród nich mieliśmy wybrać tę, w której spocznie pani prezydentowa.

Zajęliśmy miejsca w samolocie i patrzyliśmy na trumny, całkowicie zdruzgotani.

Bożena cichym głosem powiedziała:
— Andrzejku, te dwie wyglądają strasznie, jak szafy. Nie możemy do takiej trumny położyć Marylki. Ta trzecia jest subtelna, drobna jak nasza Marylka.
— Dobrze, jeśli tak uważasz, to tak zrobimy.

Wieczorem, po dwudziestej drugiej, byliśmy już w Moskwie. Na lotnisku czekali przedstawiciele strony rosyjskiej i polscy dyplomaci. Nalegali, że przewiozą nas do hotelu, a rano pojedziemy do Instytutu Medycznego. Nie zgodziłem się, chciałem jak najszybciej znaleźć się przy pani Marii i dopilnować, żeby każda czynność odbyła się z należytym szacunkiem.

Kostnica w Instytucie Medycznym była przerażającym miejscem. Spotkaliśmy Konrada Mackiewicza (ironia losu: był pułkownikiem Wojska Polskiego i jako ekspert pomagał komisjom badającym wypadki w lotnictwie wojskowym). Potwierdził, że rozpoznał ciało siostry. Noc spędziliśmy wspólnie na korytarzu.
Personel był kompletnie zaskoczony naszą obecnością, nie wiedzieli, co z nami zrobić.

Zacząłem krzyczeć, że to niemożliwe. Po chwili przeprosiłem ją, odłożyłem słuchawkę. Do Agaty i do mnie dzwonili kolejni znajomi, by sprawdzić, czy byłem w samolocie do Rosji.

Później atmosfera nieco się poprawiła, zaproponowano nam kawę, udostępniono pomieszczenie. Przychodzili do nas różni pracownicy, na czele z dyrektorem, który ze zmęczenia zasypiał na krześle.

Wiedzieliśmy, że gdzieś w tym wielkim budynku są ciała naszych kolegów z kancelarii. Usilnie prosiliśmy o możliwość pożegnania się z nimi. Gdy powtarzaliśmy żądania, natychmiast pojawili się funkcjonariusze rosyjskich służb.

— Tak, tak — mówili. — Za chwilę, za godzinę.

I nic się nie działo. Zwodzili nas całą noc. A czas płynął.

Dopiero o świcie zabrano nas do wyłożonej kafelkami piwnicy, do której przywieziono szczątki na metalowych wózkach. Dwa czarne worki były zapieczętowane i oznaczone napisami po rosyjsku: Wypych, Stasiak.

Upewniłem się, że rodzina dokonała identyfikacji. Położyłem ręce na każdym z worków i pomodliłem się cicho.
Później przetransportowano ciało Kasi Doraczyńskiej — odkryte, bez worka. Wyglądała spokojnie, jakby spała.
Na koniec przywieziono odkrytą trumnę z ciałem Marii Kaczyńskiej. Dookoła jej głowy ułożono ciemnobordowe róże. Pomyślałem wówczas, że to piękne i godne pożegnanie pierwszej damy. Rosjanie oświadczyli, że zabierają trumnę, aby ją zamknąć, ale powstrzymałem ich. Zażądałem, by wyszli, tak by brat Marii Kaczyńskiej mógł w samotności ją pożegnać. Ociągali się, wyraźnie nie chcieli nas spuścić z oka. W końcu ulegli i już nie dopuściłem ich do otwartej trumny. Zorientowałem się, że w pokoju obok czekają rosyjscy dziennikarze z kamerami i aparatami. Mieli w planie sfilmować ciało polskiej pierwszej damy! Oczywiście nie pozwoliłem na to.
Poprosiłem naszych żołnierzy, by zamknęli trumnę. Przywieźli ze sobą spawarkę, którą zasklepili wieko metalowego wkładu.

Trumnę wynieśli z budynku Rosjanie w polowych mundurach. Znoszonych, brudnych. Pomyślałem, że to poniżające. Karawan jechał przez ulice Moskwy. Mijaliśmy koszmarne, szarobure postsowieckie osiedla i podupadłe zakłady. Na lotnisku polscy żołnierze z kompanii reprezentacyjnej Wojska Polskiego, w galowych mundurach, wnieśli trumnę na pokład, w promieniach słońca, pięknych jak ze snu.

* * *

Po moim zwycięstwie, jeszcze przed objęciem funkcji prezydenta, rozmawiałem z Jarosławem o tym, co dalej. Chciałem, żeby Beata Szydło, z którą bardzo się zżyliśmy w czasie kampanii, została szefową kancelarii prezydenta. Szybko się okazało, że nic z tego nie będzie.

Jarosław wierzył w mój dobry wynik w drugiej turze, ale długo nie zakładał, że wygram wybory. Miał plan, aby natychmiast po minimalnej przegranej z Bronisławem Komorowskim ogłosić mnie kandydatem na premiera — i pociągnąć tym kampanię. Rozpędzony Dudabus można było wykorzystać w kolejnych miesiącach przed wyborami parlamentarnymi.

Zwycięstwo zaburzyło ten plan. Jarosław musiał znaleźć alternatywę. I szybko ją znalazł.

Beata przyjechała do mnie i powiedziała:
— Dostałam propozycję. Mam zostać kandydatką na premiera. W tej sytuacji nie mogę być szefową twojej kancelarii.

Zaproponowała na swoje miejsce Małgorzatę Sadurską — posłankę z Puław, która pomagała w mojej kampanii. Przystałem na tę propozycję.

Moje stosunki z Nowogrodzką od pierwszych dni były niełatwe.

Niektórzy — raczej ci ze sfery osób krytycznych wobec mnie niż życzliwych — mówią, że jestem człowiekiem otwartego serca. Nazywając rzecz mniej dyplomatycznie: naiwnym. W czasie prezydentury systematycznie pozbywałem się jednak naiwności. A pierwszą lekcję odebrałem bardzo szybko.

Jarosław wierzył w mój dobry wynik w drugiej turze, ale długo nie zakładał, że wygram wybory. Miał plan, aby natychmiast po minimalnej przegranej z Bronisławem Komorowskim ogłosić mnie kandydatem na premiera - i pociągnąć tym kampanię.

Myślałem, że zwycięstwo w wyborach prezydenckich zostanie przyjęte przez aparat partyjny PiS-u jednoznacznie pozytywnie. Oto po latach ciężkich doświadczeń, po traumie Smoleńska, stracie prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wielu przyjaciół, zwyciężamy! I to w momencie, gdy wydawało się, że już nigdy nie odzyskamy dawnej pozycji. Pokonujemy Bronisława Komorowskiego, który po pięciu latach urzędowania był przekonany, że druga kadencja zwyczajnie mu się należy. Nagle zostaje pozbawiony Pałacu, przywilejów, splendoru. Zostaje po prostu wdeptany w ziemię. PiS wraca.

Wydawało mi się, że na Nowogrodzkiej wszyscy będą mnie klepali po plecach, że będą przeszczęśliwi — tak jak nasi wyborcy. Dziś śmieję się z własnej naiwności i z tego, jak szybko sprowadzono mnie na ziemię. 

Pretensje zaczęły się w zasadzie od razu po zwycięstwie. Część działaczy, którzy wcześniej kopali dołki pod kampanią, teraz robiła wszystko, by skonfliktować mnie z partią. Pojawiały się absurdalne zarzuty…
Źle podziękowałem partii za wsparcie. Zbyt mało wylewnie.

Za szybko zrezygnowałem z członkostwa w PiS, już dzień po wyborze, i do tego w sposób mało uroczysty. Lech Kaczyński czekał do zjazdu partii i dopiero wtedy złożył rezygnację.

Nie brali pod uwagę, że Lech Kaczyński był współtwórcą PiS-u, że bez niego ta partia by nie zaistniała. Ja wstąpiłem do PiS-u zaledwie parę lat wcześniej.

Miałem oczywiście świadomość, że wzajemne podgryzanie się, sztuczne generowanie konfliktów to natura partyjnego życia. Jednak wtedy byłem zdegustowany postawą kolegów. PiS odniósł pierwszy od lat sukces, miał przed sobą kluczowe wybory do parlamentu i właśnie w takim momencie członkowie partii — zamiast skupić się na walce o jak najlepszy rezultat — toczyli walki w obrębie własnego środowiska. Było to smutne.

Andrzej Hrehorowicz / KPRP

Z jednej strony uważałem, że głowa państwa nie powinna otwarcie wspierać kampanii wyborczej jednej opcji politycznej. Z drugiej — zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy było nieodzowne dla realizacji moich zapowiedzi. Zdecydowałem się na wariant pośredni. W dniu zaprzysiężenia jako pierwszy polityk w Polsce odpowiadałem na pytania internautów za pośrednictwem Facebook Live, wówczas zupełnej nowinki.

— Co ma pan do powiedzenia młodym? Czy muszą czuć się jak stracone pokolenie i uciekać z Polski? — pytali mnie uczestnicy czatu. — Czy będzie pan pamiętał o młodych, którzy panu zaufali?

Wykształceni, kreatywni, pełni marzeń, nie widzieli w Polsce dla siebie szans. „Nie ma dla nas pracy, a nawet jeśli, to tak marnie płatna, że nie da się za to żyć, a co dopiero mówić o założeniu rodziny” — słyszałem.

Dwa dni po zaprzysiężeniu odwiedziłem województwa małopolskie i lubelskie. W Kopaninie Kaliszańskiej spotkałem się z sadownikami, w Janowie Lubelskim wziąłem udział w rozpoczęciu Festiwalu Kaszy „Gryczaki”.

— Co z obniżeniem wieku emerytalnego, co z 500+? — te pytania słyszałem wszędzie.
— To już od was zależy — odpowiadałem. — Mam gotowe projekty ustaw. Zostaną uchwalone, jeśli będzie większość parlamentarna.

Znów złapałem wiatr w żagle. Rozmowy z ludźmi, ich energia, wiara w zmianę poprawiały mój nastrój. Robiłem wszystko, by nie dać się wciągnąć w rozgrywki Platformy Obywatelskiej, która od pierwszych dni zaczęła się ze mną konfrontować, a zarazem pozornie zachęcała do współpracy. Premier Ewa Kopacz skarżyła się w mediach, że bezskutecznie zabiega o rozmowę ze mną. Nie miałem zamiaru godzić się na instrumentalne wykorzystywanie mnie przez PO w ich kampanii wyborczej. Nie dałem się sprowokować, a jednocześnie wykonywałem swoje obowiązki. Spotykałem się z ministrami — Grzegorzem Schetyną, Tomaszem Siemoniakiem czy Teresą Piotrowską — by omawiać konkretne kwestie merytoryczne, szczególnie te prezentowane na arenie międzynarodowej zarówno przez rząd, jak i przez prezydenta.

Pomijając zachowania części działaczy wobec mnie, PiS przeprowadził dobrą kampanię. W odniesieniu spektakularnego zwycięstwa pomogły też szczęśliwe zbiegi okoliczności, w tym te, które zdecydowały o wyeliminowaniu SLD z parlamentu. Zjednoczona Prawica otrzymała dodatkową premię w mandatach i mogła samodzielnie stworzyć rząd.

Uważam, że sukces nie byłby możliwy, gdyby nie moje zwycięstwo i energia Beaty Szydło, która poprowadziła kampanię i podbiła serca wyborców.

Nasz prezydent, nasza większość w parlamencie. Pełnia politycznego szczęścia? Nic podobnego. Szybko zaczęły docierać do mnie informacje z Nowogrodzkiej, najpierw pokątne i nieoficjalne, że Beata Szydło nie będzie premierem. Zamurowało mnie, wręcz nie wierzyłem — aż do momentu spotkania z Jarosławem Kaczyńskim, który przyjechał do Pałacu, żeby porozmawiać o tworzeniu rządu.

Miałem oczywiście świadomość, że wzajemne podgryzanie się, sztuczne generowanie konfliktów to natura partyjnego życia. Jednak wtedy byłem zdegustowany postawą kolegów.

— Długo zastanawiałem się nad tym i nie jestem pewien, czy Beata powinna zostać premierem — zagaił.
— Jarosławie, PiS wygrał pod hasłem „premier Szydło”! Ludzie wam zaufali, oddali głosy. Chcecie zacząć rządy od oszustwa? Nie zgadzam się na to.
— To jest polityka. Trzeba być elastycznym. Jest dużo opinii — przede wszystkim w partii, ale nie tylko — że Beata na czele rządu to nie jest dobre rozwiązanie.
Przypomniałem sobie naszą rozmowę po tym jak zwyciężyłem w drugiej turze. Na fali euforii i szczerego wzruszenia powiedziałem wówczas Jarosławowi:
— Dzięki temu zwycięstwu jest nadzieja, że będziesz mógł znowu być premierem.
Wiedziałem, że marzeniem prezydenta Lecha Kaczyńskiego było, żeby jego brat ponownie został szefem rządu. I ja także tego chciałem.
Jarosław wkrótce zdecydował jednak, że oprze kampanię na Beacie Szydło i wskaże ją jako przyszłą szefową rządu. Nawiązałem do tego w rozmowie w Pałacu:
— Powiesz teraz wyborcom, że się rozmyśliliście? Że wasza pierwsza obietnica była kłamstwem? Nawet nie dopuszczam takiej myśli, że rządy Zjednoczonej Prawicy zaczną się od oszustwa wyborczego.
Jarosław zdenerwowany opuścił Pałac Prezydencki.

Rozumiałem, z czego wynika jego podejście. Po mojej wygranej wśród działaczy PiS pojawiło się ciśnienie, by po ewentualnym zwycięstwie w wyborach parlamentarnych nie oddawać kolejnego stanowiska komuś spoza starej gwardii. Najpierw Duda został prezydentem, a teraz Szydło wprowadzi się do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów? Co to, to nie!

Wkrótce przyjechała do mnie Beata. Też zdenerwowana, żaliła się, że chcą ją odsunąć. Zrelacjonowałem Beacie spotkanie z Jarosławem i powtórzyłem swoje stanowisko:
— Nie ma mojej zgody na premiera innego niż ty.

Stanowczość poskutkowała tym, że w listopadzie 2015 r. Beata stanęła na czele Rady Ministrów. Zjednoczona Prawica jako pierwsza i jedyna formacja po 1989 roku objęła samodzielnie rządy. To była epokowa szansa, by w końcu upomnieć się o sprawy Polaków, by postawić kraj na nogi.

Andrzej Hrehorowicz / KPRP
* * *

— Prezydent Litwy pchał meleksa prezydenta Polski… Niezła historia! Nikt mi nie uwierzy! — śmiał się Gitanas Nauseda.

Było to wydarzenie, które wykraczało poza standard relacji między przywódcami. Gitanas był głową państwa zaprzyjaźnionego kraju, ale i moim bliskim przyjacielem; nasze małżonki także bardzo się polubiły. Zaprosiliśmy Nausedów do Promnika, podwarszawskiej rezydencji prezydenta RP. To dyskretne miejsce, ukryte w lesie, niewielu o nim wie.

W Promniku miałem najwięcej prywatności i spokoju. Wolny czas spędzałem, jeżdżąc meleksem po lesie. I właśnie na taką przejażdżkę namówiliśmy wraz z Agatą Gitanasa i Dianę Nausedów. Wybrałem swoją ulubioną trasę, z przejazdem przez mostek nad potokiem. Przeprawa ma już swoje lata, ale jak bardzo wymaga remontu, okazało się dopiero, kiedy dojechaliśmy do połowy jej długości. Poczułem, że jedna z belek zarywa się, a koła meleksa blokują się w powstałej wyrwie. Panie postanowiły zostawić nas z problemem i ruszyły pieszo przed siebie. Gitanas stanął za meleksem i popychał go, a ja próbowałem ruszyć. Udało się za pierwszym razem. Promnik to ośrodek z luksusami w stylu PRL. Został zbudowany dla Rady Państwa. Tak, była to ulubiona rezydencja Dudów, gazety nie kłamały. Podobno cenił ją sobie również prezydent Kwaśniewski.

Przede wszystkim Promnik sprawia wrażenie idealnego odludzia. Kawał lasu, w środku dwa domki fińskie — charakterystyczne niegdyś dla Polski budynki, dawniej spotykane najczęściej na Górnym Śląsku na osiedlach górniczych. Budowano je z prefabrykatów dostarczanych z Finlandii — stąd potoczna nazwa „finki”.
Domki w Promniku faktycznie pierwotnie wykonano z drewna, ale znaczna część budulca spróchniała z biegiem czasu i wymagała sukcesywnie modernizacji — obecnie są więc bardziej murowane niż drewniane. Obok dwóch domków stoi też tak zwany dom myśliwski, w którym znajdują się cztery niewielkie apartamenty oraz część wspólna z kuchnią i jadalnią. No i zwierzyniec! Przez 10 lat naszej obecności w Promniku zgromadziło się niezłe stado, ponad sto osobników. Daniele, muflony — to dzikie zwierzęta, ale w dużej mierze oswojone z człowiekiem. Znamy je, nadaliśmy niektórym imiona, wiemy, jak się zachowują i czego oczekują.
Przy oknie, które wychodzi na taras naszego apartamentu, zawsze stał wielki wór karmy. Kiedy tylko daniele zauważyły nas w salonie, zaglądały do okien i domagały się przekąski. Jadły z ręki, zupełnie się nie bały.

Tak, była to ulubiona rezydencja Dudów, gazety nie kłamały. Podobno cenił ją sobie również prezydent Kwaśniewski.

Najbardziej zaprzyjaźniona z nami łania, Reginka, zachowywała się trochę jak piesek. Kiedy do Promnika przybyli Nausedowie, rzecz jasna zapragnęła przywitać się z nimi i podeszła pod drzwi domu. Niestety tak bardzo nie mogła doczekać się smakołyków z rąk pierwszej damy Litwy, że wskoczyła jej na ramiona i prawie ją przewróciła. Na szczęście nic się nie stało.

Oprócz dziko żyjących zwierząt jest też zagroda dla różnych gatunków. Na emeryturę do Promnika trafił kucyk. Przez lata pracował z dziećmi w jednej z fundacji, ale weterynarz orzekł, że jest już zbyt leciwy, by maluchy mogły na nim jeździć. Zapytano nas, czy nie moglibyśmy go przyjąć — a ja uznałem, że państwo polskie może utrzymać kucyka-emeryta, który przez całe życie służył jego młodym obywatelom i pomagał w rehabilitacji. W Promniku wszyscy o niego dbają i ma się naprawdę dobrze.

Są też lamy! Zaczęło się od samicy, później ktoś podarował drugą, która okazała się samcem — i zrobiło nam się stado. Są kury, więc można na śniadanie przyrządzić porządną jajecznicę. Najbardziej egzotycznym mieszkańcem okazał się kangur, który z jakichś powodów również potrzebował bezpiecznej przystani.
Lubiłem zajrzeć do zagrody i zobaczyć, jak mają się zwierzęta. Była to ciekawa odmiana od prezydenckiej codzienności — spędzanej w większości w pałacowych wnętrzach.

Po wygranych wyborach zapytano nas, gdzie chcemy mieszkać. Prezydent Komorowski zdecydował się na Belweder — na jego życzenie powstało tam mieszkanie, które mogliśmy zająć. Do wyboru był również Pałac Prezydencki, który wcześniej zajmowali państwo Wałęsowie, Kwaśniewscy i Kaczyńscy. Agata się wahała. Belweder bez wątpienia ma swój urok, jest tam zielono i zacisznie. Może to lepsze miejsce do życia?
— Gdzie będzie taniej i rozsądniej? — spytałem szefa ochrony.

— Na pewno w Pałacu Prezydenckim — odpowiedział z przekonaniem. — Przede wszystkim dlatego, że jako miejsce pracy prezydenta i tak jest objęty najwyższym poziomem ochrony przez całą dobę. A w Belwederze taka ochrona jest tylko wtedy, kiedy pan akurat tam przebywa — nie ma potrzeby stosowania wszystkich obostrzeń całodobowo.

Szef ochrony wyjaśnił ponadto, że sama lokalizacja Belwederu jest dość niefortunna — z dachów okolicznych budynków można objąć zasięgiem karabinu snajperskiego praktycznie cały jego teren. Dlatego na dachu Belwederu trzeba ustawić dyżurkę SOP, a funkcjonariusze pracują tam przez całą dobę. Mówiąc wprost — mnóstwo zachodu! No i kwestia dojazdów do Pałacu. Wybór Belwederu oznaczałby, że codziennie trzeba by przemieszczać się w stronę centrum Warszawy — zamykać ulice na potrzeby przejazdu kolumny, zatrzymywać samochody i wstrzymywać ruch pieszych, którzy idą do pracy. Uznałem, że wybieramy Pałac przy Krakowskim Przedmieściu — będzie taniej i mniej szumu.

Mieszkanie w Pałacu nie było gotowe od razu. W trakcie kadencji prezydenta Komorowskiego część przestrzeni przeznaczono na biura i gabinety, wstawiono ścianki działowe. Trzeba było więc te pomieszczenia odświeżyć, wynieść meble i sprzęty biurowe. Trwało to kilka miesięcy. W tym czasie mieszkaliśmy z Agatą w hotelu Belweder Klonowa należącym do kancelarii prezydenta. Swoje pokoje mieli tam również moi współpracownicy. Sytuacja dość nietypowa dla głowy państwa, ale dla mnie — optymalna. Dobrze znałem to miejsce — wcześniej mieszkałem tam jako minister, tyle że piętro niżej.

Po wygranych wyborach zapytano nas, gdzie chcemy mieszkać. Prezydent Komorowski zdecydował się na Belweder — na jego życzenie powstało tam mieszkanie, które mogliśmy zająć.

Jesienią mogliśmy przeprowadzić się do Pałacu. Mieszkanie prezydenta obejmuje połowę drugiego piętra i jest ogromne — ma ponad 700 metrów kwadratowych. Prawda jest jednak taka, że razem z Agatą zajmowaliśmy tylko trzy pokoje, łazienkę i maleńką kuchnię. W Pałacu znajduje się oczywiście duża kuchnia, w której gotują kucharze, a ta w części mieszkalnej prezydenta jest symboliczna, wyposażona tylko w podstawowe sprzęty. Zakłada się, że para prezydencka nie przygotowuje samodzielnie posiłków. My jednak woleliśmy sami przyrządzać śniadania i kolacje. O pomoc prosiliśmy tylko wtedy, gdy podejmowaliśmy gości. Na co dzień, tak jak przed prezydenturą, sam robiłem sobie jajecznicę. Z tą różnicą, że nie musiałem iść do sklepu, chociaż Agata lubiła od czasu do czasu pojechać po zakupy.

* * *

W czasie mojej prezydentury współpracowałem z czterema amerykańskimi administracjami: Baracka Obamy, Donalda Trumpa, Joe Bidena i ponownie Trumpa. Władza w USA przechodziła z rąk kandydata demokratów w ręce kandydata republikanów i z powrotem. Orientacja polityczna przywódcy USA oczywiście miała znaczenie, bo łatwiej złapać kontakt z kimś, z kim dzieli się poglądy (przynajmniej w pewnym zakresie). Wiedziałem jednak, że niezależnie od tego, czy stery trzyma demokrata, czy republikanin, zorientowanie polskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa na Stany Zjednoczone jest koniecznością.

Kiedy wracam pamięcią do pierwszych spotkań z prezydentem USA, to – choć od tego czasu minęło tylko 10 lat – mam wrażenie, jakby chodziło o zupełnie inną epokę. Był wrzesień 2015 roku. Przy okazji 70. sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych odbyłem kilka kuluarowych rozmów z prezydentem Barackiem Obamą. On rozpoczął swoje ośmioletnie urzędowanie, kiedy prezydentem Polski był Lech Kaczyński, a ja pełniłem funkcję ministra w jego kancelarii. Prezydentura Obamy kończyła się, kiedy byłem prezydentem RP.

Najdłużej rozmawialiśmy podczas lunchu wydanego przez sekretarza generalnego ONZ, kiedy to przy stole numer jeden zajęliśmy – na wyraźne wskazanie Obamy – miejsca obok siebie. Dalej, na lewo, siedział sekretarz generalny ONZ Ban Ki-Moon i prezydent Rosji Władimir Putin. Pomyślałem, że to symptomatyczne – miejsce przy stole wskazuje przywódca Stanów Zjednoczonych, na których chcę oprzeć gwarancje bezpieczeństwa Polski, a ponadto oddziela mnie od Putina, który temu bezpieczeństwu potencjalnie zagraża. Z Putinem skinęliśmy sobie głowami i na tym skończyły się formalne uprzejmości. W kuluarach natomiast wykorzystywałem wszystkie okazje, by przekazać prezydentowi USA polskie stanowisko w sprawie bezpieczeństwa naszego regionu, Ukrainy oraz sankcji wobec Rosji, która od ponad roku okupowała Krym i Donbas. Zbliżał się szczyt NATO w Warszawie. Byłem zdeterminowany, by przyniósł przełom w sprawie wzmocnienia obecności Sojuszu Północnoatlantyckiego w naszym kraju, a w szczególności wojsk amerykańskich.

Jesienią, 25 października 2015 roku, PiS zwyciężył w wyborach i odsunął od władzy Platformę Obywatelską – rząd, z którym dotychczas współpracowała administracja Obamy. On sam był już u końca swojej prezydenckiej misji; za rok w USA miały odbyć się wybory. W porównaniu z tak doświadczonym przywódcą byłem dość świeży – dopiero wkroczyłem na prezydencką drogę. Ale nie to było problemem w naszych relacjach. Wręcz przeciwnie – podczas pierwszych spotkań miałem wrażenie, że Obama miło przyjmuje nowego, młodego prezydenta sojuszniczego kraju.

Kiedy jednak spotkałem się z Obamą w Waszyngtonie podczas Szczytu Bezpieczeństwa Nuklearnego w kwietniu 2016 roku, a kilka miesięcy później w Warszawie podczas szczytu NATO, wyczuwałem wyraźny dystans z jego strony. Zachowywał się, jakby był do mnie uprzedzony. Nie był skłonny do wdawania się w dłuższą, bardziej przyjacielską rozmowę. Współpracownicy informowali mnie, że ambasador USA w naszym kraju – przedstawiciel administracji Obamy – nagabuje ich w sprawie konfliktu o Trybunał Konstytucyjny, który toczył się wówczas w Polsce. Amerykanie okazywali swoją dezaprobatę wobec działań, które ja uznawałem za niezbędne.

W kuluarach wykorzystywałem wszystkie okazje, by przekazać prezydentowi USA polskie stanowisko w sprawie bezpieczeństwa naszego regionu.

Tu konieczna jest dygresja, która pomoże nakreślić kontekst determinujący charakter moich pierwszych kontaktów z prezydentem Obamą.

Po przegranych wyborach prezydenckich PO próbowała nielegalnie przejąć Trybunał Konstytucyjny poprzez wprowadzenie do niego na zapas sędziów o określonym profilu ideologicznym – wbrew prawu, wbrew konstytucji, której obrońcą cynicznie i oszukańczo obwołali się autorzy tego pomysłu. O takich zamiarach dowiedziałem się od Jarosława Gowina, który wciąż miał swoich informatorów w środowisku Platformy Obywatelskiej. Gdy 29 maja 2015 roku odbierałem od szefa PKW akt wyboru na prezydenta RP, zaapelowałem do rządu Ewy Kopacz i do parlamentarzystów, by w okresie przejściowym nie wprowadzano poważnych zmian, przede wszystkim zmian ustrojowych ani takich, które mogą budzić niepotrzebne emocje i kreować konflikty.
Platforma chciała jednak za wszelką cenę, w sposób nielegalny, ustanowić swoich sędziów w Trybunale Konstytucyjnym, by zabezpieczyć przez to własne interesy polityczne. Gdyby na to pozwolić, de facto każda ustawa uchwalona przez nowy parlament mogłaby zostać uznana za niezgodną z konstytucją. To oznaczało kompletny paraliż, brak możliwości spełnienia obietnic wyborczych i przeprowadzenia kluczowych reform, na które czekało społeczeństwo. Poprzez zawłaszczenie miejsc w Trybunale Konstytucyjnym Platforma uzyskiwałaby sprzyjającą sobie większość.

W Stanach Zjednoczonych sytuacja, której doświadczaliśmy, powinna być dobrze rozumiana z uwagi na podobny mechanizm z powoływaniem sędziów Sądu Najwyższego. Z tą między innymi różnicą, że amerykańscy sędziowie SN powoływani są dożywotnio, a polscy sędziowie TK – na dziewięcioletnie kadencje. To bardzo długi okres, obejmujący ponad dwie kadencje parlamentu.

Wydawało się zatem, że Amerykanie doskonale rozumieją źródła i potencjalne skutki polskiego konfliktu o TK. Zresztą, co ciekawe, w USA w analogicznym czasie toczył się podobny spór. W lutym 2016 roku zmarł sędzia Sądu Najwyższego Antonin Scalia, konserwatysta wybrany jeszcze przez Ronalda Reagana. Śmierć Scalii oznaczała, że prezydent Obama może nominować swojego kandydata na nowego sędziego. Faktycznie to zrobił, jednak republikanie w senacie odmówili przesłuchania prezydenckiego nominata – uznali, że kandydata powinien wskazać następca Obamy, nowy prezydent USA. Sprawa ciągnęła się miesiącami, była przedmiotem wyjątkowego napięcia w USA, a ostatecznie Barack Obama poniósł w tej rozgrywce porażkę. Konflikt o sędziów TK toczący się w Polsce również nas zajmował, ale głównym zadaniem w pierwszej połowie 2016 roku były przygotowania do szczytu NATO w Warszawie. Wykonaliśmy gigantyczną pracę, którą chwalili później wszyscy uczestnicy konferencji.

Szczyt został zorganizowany 8 i 9 lipca 2016 roku, a jego areną w znaczącej większości był Stadion PGE Narodowy. Przed obradami spotkałem się z prezydentem Obamą na stadionie, w specjalnie zaaranżowanym dla niego VIP roomie. Zaproszenie do rozmowy w tym miejscu było podkreśleniem roli, jaką odgrywaliśmy jako gospodarze szczytu. Długo rozmawialiśmy o wzmocnieniu obecności amerykańskich żołnierzy na wschodniej flance NATO. Obama potwierdził wcześniejsze zapowiedzi, że w Polsce znajdzie się dowództwo amerykańskiej brygady pancernej i około tysiąca żołnierzy U.S. Army będzie służyło na zasadzie rotacyjnej. Ta decyzja z punktu widzenia Polski była najistotniejsza, przełomowa – chciałem, by na niej koncentrowała się cała komunikacja. Później mieliśmy w planie wyjść do dziennikarzy na konferencję prasową.

– Wie pan, jest jeszcze kwestia praworządności w Polsce… – zagaił Obama. – Umówmy się jednak, że tych spraw nie będziemy poruszać.

Przyjąłem to życzliwie. Ucieszyłem się, że priorytetowe kwestie bezpieczeństwa nie zostaną przysłonięte przekazem o rzekomym zamachu na praworządność.

Po zakończeniu naszego spotkania prezydent Obama został w swoim VIP roomie, a ja przeszedłem do innego, w którym miałem się przygotować do konferencji. Spotkaliśmy się ponownie za kulisami, dosłownie na minutę przed wyjściem do dziennikarzy. I wtedy stało się coś, co do dzisiaj trudno mi zrozumieć. Obama zwrócił się do mnie:
– Panie prezydencie, muszę poruszyć kwestię praworządności – stwierdził. – Chodźmy.

Stanęliśmy przy mównicach. Skupiłem się w swoim przemówieniu na kwestiach związanych z NATO. Prezydent Obama też mówił głównie o nich, chwaląc Polskę za nasz wkład w międzynarodowe bezpieczeństwo. Pod koniec przemówienia zrobił jednak to, co zapowiedział.

Andrzej Hrehorowicz / KPRP

– Wyraziłem wobec prezydenta Dudy nasze zaniepokojenie związane z pewnymi działaniami i impasem wokół polskiego Trybunału Konstytucyjnego. Podkreśliłem, że bardzo respektujemy suwerenność Polski i zdaję sobie sprawę, że parlament pracuje nad rozwiązaniami legislacyjnymi, aby podjąć ważne kroki, ale trzeba wykonać więcej pracy – stwierdził.

W realiach dyplomacji był to poważny zgrzyt – i to w sytuacji, gdy to właśnie Polska była gospodarzem szczytu. W obliczu faktu, że we własnym kraju Obama toczył analogiczną batalię o nominację swoich sędziów, uznałem, że jego postawa jest nie na miejscu. Nie zmienia to faktu, że szczyt w Warszawie był sukcesem i przyniósł Polsce kluczowe decyzje. To był przełom, którego znaczenia nie mogła przysłonić nawet tak przykra dla Polski sytuacja jak łajanie naszego rządu na konferencji prasowej.

Prezydentura Obamy dobiegała końca, a w grze o fotel przywódcy USA byli Donald Trump i Hillary Clinton. Od strony ideowej bliżej mi było, rzecz jasna, do Trumpa – choć nigdy wcześniej nie spotkałem go osobiście. Jak większość Polaków znałem go z filmu Kevin sam w domu, poza tym obserwowałem jego wystąpienia w mediach, interesowałem się działalnością biznesową, którą prowadził.

Osiem dni po wyborach w USA wygranych przez Donalda Trumpa, czyli 16 listopada, pojechałem do Rzeszowa. Następnego dnia miałem wystąpić w Jasionce na Kongresie 590. Wieczorem, po uzyskaniu przez moją kancelarię potwierdzenia o rozmowie z prezydentem-elektem, pojechałem do jednego z rzeszowskich urzędów, gdzie przygotowano połączenie. Pogratulowałem Trumpowi zwycięstwa.

W Stanach Zjednoczonych sytuacja, której doświadczaliśmy, powinna być dobrze rozumiana z uwagi na podobny mechanizm z powoływaniem sędziów Sądu Najwyższego.

– Wszyscy widzieliśmy, że to nie była łatwa kampania – ani dla pana, ani dla rodziny. Skądś to znam!

Roześmiał się.

W jakimś sensie, mimo wszystkich różnic, łączyła nas wspólnota doświadczeń. Jako kandydat prawicy spotkałem się z hejtem ze strony prawniczych „elit” – środowiska, z którego jako prawnik i wykładowca uniwersytecki przecież się wywodziłem. Trump, ikona amerykańskiego biznesu i przyjaciel celebrytów, również był przez swoich dziko atakowany. Ostentacyjnie się od niego odwrócili.

– Tak, to nie była łatwa kampania – przyznał Trump. – Ale chcę panu podziękować za głosy, które dostałem od Polaków w USA. Według moich informacji większość obywateli polskiego pochodzenia, którzy mogli głosować, oddała głos na mnie! W trakcie kampanii miałem bardzo miłe spotkanie z polską społecznością. Poznałem wielu Polaków, znam polskie problemy, waszą historię. Niech pan nie słucha, co media mówią na mój temat, to ma niewiele wspólnego z prawdą. Niech się pan nie martwi, będę dbał o nasze relacje! Musimy się spotkać. Byłem mile zaskoczony przebiegiem rozmowy. Trump był otwarty, spontaniczny. Zaprosił mnie do USA, a ja odwzajemniłem zaproszenie. Po raz pierwszy spotkaliśmy się jednak nie w Waszyngtonie ani nie w Warszawie, tylko w Brukseli.

Był 25 maja 2017 roku, rozpoczynał się szczyt, podczas którego uroczyście otwarta została nowa siedziba kwatery głównej NATO na przedmieściach Brukseli. Grupa przywódców w zwartym szyku spacerowała karnie przez ogromne skrzydła budynku. Wyglądalibyśmy pewnie jak zdyscyplinowani, częściowo znudzeni turyści, gdyby nie jeden z nas – Donald Trump, od czterech miesięcy prezydent USA. Nie szedł, ale kroczył – dumnym, pewnym krokiem, z sarkastycznym uśmiechem na twarzy, wciąż komentując na głos to, co widzi.
– No, nieźle się tu bawią! To już wiem, gdzie się podziały nasze dwa miliardy dolarów. Tu przeszklenia, tu aluminium… Też bym chciał takie mieć u siebie, w Stanach! Był wyraźnie rozbawiony i kompletnie nie przejmował się tym, jak odbierane są jego uszczypliwości.

Andrzej Hrehorowicz / KPRP

Weszliśmy do centralnego, potężnego atrium, przecinanego przez wszystkie skrzydła budynku. Masywne przeszklenia robiły wrażenie.
– Pięknie, pięknie. Wszystko za nasze pieniądze.

Szedłem za Trumpem i byłem szczerze oczarowany. Pomyślałem: „Cholera, co za gość!”. Zachowywał się, jakby nigdy nie wyszedł z roli człowieka biznesu, dewelopera, i wcale nie miał zamiaru tego ukrywać. Mówiłem później swoim współpracownikom:
– Zobaczycie, ten prezydent przypilnuje interesów finansowych swojego kraju jak żaden poprzednik. Będzie liczył się z każdym centem amerykańskiego podatnika.